Pamiętnik. Dziennik. Żurnal z
podróży. Zapiski z historii, jaką przeżyłem w czasie prostej
podróży pociągiem relacji Kraków – Warszawa. Właściwie, chcę
żeby czytając ten wpis widziano mnie, jako starca, z siwą brodą.
W bujanym fotelu, fajką w ustach przed rozpalonym kominkiem w chatce
gdzieś wysoko w górach. Albo nie, lepiej, szczęśliwego brodacza
dożywającego swoich dni gdzieś na plaży czy na szczycie urwiska,
kamiennej ściany, ciągnącej się aż od wybrzeża do jego tarasu,
gdzie ślęczy nad starymi zapiskami i śmieje się przepisując
głupoty, jakie pisał.
Ale w tej historii jadę liniami
tanimi kolejowymi polskimi. A w wagonie, wiadomo, miejsca
ponumerowane, z urzędu po sześć w każdym przedziale - na
szczęście zapłaciłem wcześniej, więc tyle dobrego, że nie
musiałem być na korytarzu. Albo właśnie nie dobrze, bo na
korytarzu nikt nie zaczepia, co najwyżej żeby przejść do toalety,
czy wyjścia, ale po co w ogóle mówię o oczywistościach, każdy
odbył taką podróż, żeby zrozumieć o czym mówię. Albo i nie.
W każdym razie, owe trzy godziny
osiemnaście minut siedziałem na zakupionej wcześniej miejscówce,
rozmyślając. Śpieszyłem się bardzo, czy w ogóle o tym
zapomniałem i nie wziąłem ze sobą ani gazety, ani książki.
Bateria w telefonie padła, innej elektroniki brak. Więc patrzyłem
się tępo w szybę, patrząc, jak zmienia się krajobraz, bez
poczucia czasu, jedynie ze świadomością, że droga nie powinna
zająć więcej niż było w rozkładzie. Było lato, więc nie
spodziewałem się opóźnień, ale, wiadomo, wypadki się zdarzają.
Pamiętam jakieś drzewa, polany, sarny, dziki i pola, żółte i
ciężkie od zboża, czekającego na nadchodzące sianokosy. Stacji
nie miało być wiele, dlatego tak żałuje owego stojącego miejsca
na korytarzu. W każdym razie koło Miechowa, był jakiś ból
egzystencjalny i rozważania nad bogiem i resztą metafizycznych
cudów. Przy następnym postoju na stacji miałem więcej szczęścia,
bo przystanek nazywał się Włoszczowa i łatwo odpłynąłem
rozważaniami do polski prawicowej, narodowej. Do rządu religii,
partii i piętnowania każdej odmienności. Do kadencji, w czasie
której były budowane pomniki i wręczane medale, do kadencji, gdzie
rotowały stołki w wysokich urzędach państwowych na rzecz tych
prawych, według panującej partii.
Naturalnie bardzo szybko w myślach
wykrzyczałem moje deklaracje polityczne, wraz z tymi dotyczącymi
wartości społecznych. Toczyłem walkę, patrząc w oczy mnie
siedzącemu na tym samym miejscu, ale gdzieś tam w odbiciu.
Mierzyłem się z nim, licząc, że on mrugnie pierwszy. Robiłem to
bardzo intensywnie, długo, jednak ku mojemu zdziwieniu nie wygrałem.
Byłem tak bardzo skupiony na tym konflikcie, krew wrzała mi w
żyłach, zagłuszając nawet rytmiczne stukanie, że nie zauważyłem,
jak do mojego, dotychczas pustego, przedziału wsiadła grupka
mężczyzn i dopiero, kiedy poddałem się opadłszy z sił, nie
mogąc dalej kontynuować owego konfliktu, uświadomiłem to sobie.
Machali biletami z podwójnym
blankietem, więc raczej mieli gdzieś wykupione miejsca, nie umiem
powiedzieć, czy na pewno w tym przedziale, ale do końca drogi nikt
nie upomniał się o swoje siedzenia, więc żadna różnica.
- Nie pamiętam kiedy właściwie zaczęliśmy – powiedział zbyt głośno ten siedzący koło mnie, ciemnowłosy, nieogolony. Miał dziwny akcent, ale dało się wszystko zrozumieć.
- No chyba całe życie, co chłopaki – zawtórował drugi, siedzący koło drzwi, z nie mniejszym zarostem i nieco rzadszymi włosami. Światło odbijało się od zaczątku gniazda, rażąc mnie refleksami. Nadal patrzyłem w pędzące drzewa za oknem, udając, ze spojrzenia i słowa moich kompanów do mnie nie docierają
- A ten to co? - zapytał ten pierwszy wskazując na mnie, gdy rechoty pozostałych na tyle przycichły, że mógł dalej kontynuować, widocznie trwającą od jakiegoś czasu, dysputę.
- Jakiś ułomny, albo pretensjonalny – zabłyszczał zaczynającą się łysiną ten spod drzwi.
- Po prostu jełop, cep, frajer debil. Debil, słyszysz, kretyn, ty psie. - rzucił ni stąd ni z owąd trzeci, ostatni, z brodą nieco przestylizowaną, ale czupryną nie mniej bujną niż pozostali. Z każdym wyrazem był bliżej i bliżej mnie, tak że nie mogłem dłużej ignorować wesołej kompanii. Chciałem spławić ich rozmową o pogodzie, ale przy ich szampańskim nastroju stwierdziłem, że może to być za słaby temat na panującą tu atmosferę, nie dająca się przeciąć niczym poza prostą kosą, pewnie pod żebra.
- Panowie to daleko jadą? – zaryzykowałem, dając im miejsce do popisu, zarówno statusu, pochodzenia, jak i pozostałych pięknych wyznaczników.
- Słyszeliście go chłopaki? Czy my jedziemy daleko – zripostował momentalnie pierwszy, wydaje się przywódca, po czym wybuchli wspólnym, miarowym, rytmicznym śmiechem.
- Ta, bo co – brylował dalej ten promienny z wyczuwalną groźbą czy innym instynktem w głosie.
- No, po akcencie mogę zauważyć, że nie Polacy. - odpowiedziałem, nie wiedząc, że podtrzymuje dalej rozmowę.
- Co, obcych się nie lubi? Wielki pan polaczek. Ledwo jest u siebie i już zaczyna rządzić i pozycjonować. - nie odpuszczał ten z promykiem we włosach.
- Generalnie przesiadamy się jeszcze kilka razy, jesteśmy z bardzo daleka – odparł nad wyraz dyplomatycznie ten dbający o wygląd bardziej niż pozostali.
- To długa droga przed panami – odparłem spokojnie i wróciłem do konkursu na mrugnięcia z twarzą z szyby.
- Chcesz, to możesz z nami jechać – zaproponował z podejrzanym uśmiechem ten trzeci i wręczając mi kubek, z którego pili wszyscy.
Wziąłem łyka i tyle pamiętam z
tego wieczora.
In english:
Diary. Official. Newsreel of the trip.
Notes from a story, which I experienced during a straight train
connection Cracow – Warsaw. Actually, while reading this post, I
want to be seen as an old man, with a grey beard. In a rocking chair,
with a pipe in his mouth, in front of a fireplace in a cottage
somewhere high in the mountains. Or no, in other way - as a happy,
bearded man, living his days on a beach or somewhere on the top of a
cliff, a hight coast, stretching all the way from the edge to the
terrace, where he is poring over old writings and laughs stupidity
prescribing what he wrote.
But in this story I'm traveling with
TLK train. And in the railroad car, as you know, places are numbered
ex officio, six in each compartment – fortunately, I paid for
ticket before, so at least that's good, that I did not have to be in
the hall all the way. Or maybe not good, because no one bothers you
while standing in the corridor, at most, only to go to the toilet, or
to get off. But I don't know, why I'm talking about obvious stuff,
everyone had made such a journey to understand what I mean. Or hadn't
made.
Anyway, those three hours eighteen
minutes I've been sitting on a earlier purchased place, musing.I was
in a hurry, or I just totally forgot about it, and I didn't take
neither book nor newspaper to sweeten the trip. The battery of the
phone fall down and I haven't taken any other electronics with me. So
I looked blankly in the pane, watching how the landscape changes.
Without sense of time, only with the awareness, that the road should
not fill more than it is supposed to. It was summer, so I wasn't
expecting any delays, but as all know, accidents happen. I recoil
some trees, meadows, deers, a boar and fields, yellow and heavy with
grain, waiting for next mowing. There weren't supposed to be many
stations and that's why I am moaning about the standing space in the
hallway. In any case, somewhere around Miechów stop, there has been
some existential pain and deliberations about God and the rest of
metaphysical wonders. At the next stop I was more lucky, because it
was Włoszczowa and I swam easily away with deliberations about
Polish right-wing, the national one. The government of one religion,
one right party and way of thinking. The cadency of the office,
during which monuments were built and medals given. The cadency of
office, where stools rotated in high state offices for the prwaych
ones, according to the ruling party's policy.
Of course very quickly in thoughts I
shouted my policy statements out, along with the ones concerning
social values. I fought a fight, by looking in my reflection's eyes.
With the other me, sitting on the same place, but somewhere in the
mirror. I coped with him, hoping he will blink first. I did it very
intensively and for a long time, however, much to my surprise, I
didn't win.
I was focusing so much on this
conflict, blood boiled in my veins, drawning out from a rhythmical
pinking, so that I had overlooked a group of men coming in. Only when
I gave up, being too exhausted, and not able to continue further that
conflict, I made myself aware of their appearance.
They wielded the tickets with a double
form, and I didn't care if the remaining seats were theirs, but until
the end of the journey nobody demanded them so I proclaimed them
theirs.
- I don't remember when we actually started – said, a little bit too loud, the one sitting by me, dark-haired, unshaven. He had a strange accent, but it was possible to understand everything.
- Yeah probably since birth, ya' boys - added the second, sitting by the door, with the facial, not smaller than the previous one. The light hitting from the edge of his bald patch, offended me with the reflected sun. Still I looked into rushing trees behind the window, pretending, that the looks and the words of my mates aren't reaching me
- And what's with this one? - asked the first one, calling me on, when the croaks remained subdued enough, so he could continue the debate further.
- Some imperfect, or pretentious – replied as one of the voices of this chorus.
- Simply thickhead, flail, sucker moron. Moron, you can hear, moron, you dog. - popped up from nowhere the third, the last one, with the little bit stylised beard and the hair not worse than the other's. With every word, he was closer and closer to me, in such a way that I could not longer ignore the cheerful company. I wanted to fob them off with conversations about the weather, but with their swinging mood I stated that it might be a too weak theme to the prevailing atmosphere here.
- Men, how far are you going? - I took a risk with this question because it was to big of a chance that they will show their status, origin, and other social interactions.
- You could hear him, boys? He asks us, whether we are going far - retorted immediately the first; the leader gave himself away and exploded with shared, rhythmical laughter.
- yeah, why do ya ask - shone further the radiant one with the perceptible threat or other instinct in the voice.
- Yeah, from the accent I can notice, that you are not Poles. - I answered, not knowing that I keep the conversation going further.
- What, aren't strangers liked? Great man Polack.He is barely at home and he is already starting to rule and set the hierachy. - replied immediately the one with the ray in the hair.
- We have to change vehicle several times for we are from a faraway place. - replied very diplomatically the one caring about his appearance more than the others.
- It is a long way before, men - I replied calmly and I came back to the blinking competition with the face from the pane.
- If you want it, you can go with us- offered with a suspicious smile the third one and gave me a mug, from which everyone drank.
I took a sip and that's the last thing
that I remember from this evening.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz